wtorek, 19 kwietnia 2016

Przeszłość, która stała się teraźniejszością. Ginekolodzy Jürgena Thorwalda

Kupiłam tę książkę na kilka dni przed pojawieniem się informacji, że lobby antyaborcyjne przedstawiło swój projekt ustawy na temat (nie)dopuszczalności przerywania ciąży. Przypadek? Nie sądzę ;). Na temat samego projektu nie napiszę nic, bo szkoda mojej klawiatury na bluzgi. Jednak muszę zaznaczyć, że to co miało być interesującą lekturą o charakterze historycznym nagle stało się nieprzyjemnie aktualne.

Nie należę do osób płaczących nad bohaterami czytanych książek, więc opisy nieszczęśćkobiet, których życie i zdrowie poświęcano w imię religii oraz celów państwowych („sto milionów Francuzów”) uderzyły mnie nie przez empatię, ale świadomość, że bardzo podobne teksty wygłaszają obecnie niektórzy posłowie i hierarchowie kościelni. Różnica polega na tym, że cytowani przez Thorwalda autorzy i publicyści przestali być w Europie Zachodniej autorytetami dla kogokolwiek, poza absolutnym marginesem opinii publicznej, już przed II wojną. A u nas nadal mają poparcie społeczne indywidua, które twierdzą, że z gwałtów Armii Czerwonej na polskich kobietach urodzili się zacni obywatele, więc takie najgorsze to te gwałty nie były.

Nie mogłam Thorwalda czytać w spokoju ducha i żałuję nawet, że nie kupiłam książki choćby tydzień wcześniej. Bo to lektura bardzo interesująca. Opowiada, na pierwszym planie, o powstaniu rozwoju ginekologii jako nauki, przez pryzmat losów poszczególnych lekarzy. Ich celów, odkryć, planów, własnych ambicji i (nie)zrozumienia społecznego prowadzącego często do osobistych dramatów nie tylko samych kobiet, ale także samych ginekologów oraz ich rodzin. Nowe odkrycia, sposoby operowania i walki z nowotworami zawdzięczamy także pacjentkom, które bywały obiektami eksperymentów, często tragicznie się kończących. Pod tym względem książka jest fascynującą opowieścią o rozwoju medycyny i ludziach z talentem i wyobraźnią, dzięki którym kobiety żyją dziś dłużej i w lepszej formie niż ich prababki.

Ale to także historia traktowania kobiecego ciała i jego zdolności rozrodczych. Nie kobiet, ale kobiecych ciał, które poświęcano w imię religii oraz celów politycznych. Thorwald uświadamia także, że postęp w tej materii wcale nie jest oczywisty – np. świat antyczny rozumiał potrzebę przerywania ciąży, a dopiero chrześcijaństwo stopniowo czyniło z niego jeden z najgorszych grzechów.

Laicyzacja społeczeństwa wcale nie łączyła się zawsze z postępem w tej dziedzinie. Gdy wydawałoby się, że już oczywistym jest, że życie i zdrowie kobiety jest najważniejsze, problem ciąży i aborcji stał się sprawą polityczną. W wieku XX ideologie takie jak nazizm i komunizm instrumentalnie podchodziły do regulowania płodności i zdrowia kobiet. Znamiennym jest przypadek ZSRR, w którym w latach dwudziestych zliberalizowano całkowicie prawo aborcyjne, a później, gdy uznano, że konieczne jest szybkie powiększenie liczby ludności, przerywanie ciąży znów stało się zbrodnią. Nieprzypadkowo ta zmiana podejścia łączy się z najgorszym okresem stalinizmu. Państwo walczy, kobiety rodzą i umierają w imię idei.

Thorwald pokazuje, że wzrost nastrojów nacjonalistycznych prawie zawsze łączy się z próbami państwowej ingerencji w kobiecą płodność, ze zmuszaniem do rodzenia dzieci i rezygnacją z marzeń i planów w imię abstrakcyjnej wspólnoty narodowej. Sojusznikiem zaś tych państwowych planów jest zinstytucjonalizowana religia, z jej obsesją regulacji życia seksualnego i utożsamiania kobiety z grzechem i nieczystością.

Dlatego, jeśli zastanawiacie się, czy rzeczywiście Waszemu społeczeństwu grozi dyktatura i skrajny nacjonalizm, zdaniem Thorwalda warto byście przyjrzeli się, na ile państwo znów interesuje się macicami i wie lepiej od ich właścicielek, czy i jak je spożytkować. Przyjrzeliście się? Właśnie.

Przeczytajcie Ginekologów!


Jürgen Thorwald, Ginekolodzy

Wydawnictwo Marginesy, 2016

piątek, 15 kwietnia 2016

Nie kupować, nie czytać, uciekać! Joanna Jodełka, "Kryminalistka"

Zdarzają się książki, które może nie są najgorsze, ale takimi się wydają ze względu na oczekiwania, jakie wobec nich mieliśmy przed lekturą. Spotkanie z taką powieścią właśnie zakończyłam.

O Joannie Jodełce wiedziałam, że jest laureatką Nagrody Wielkiego Kalibru i wydała już kilka dobrze przyjętych książek. Dlatego liczyłam na to, że Kryminalistka mnie zainteresuje/zachwyci/zafrapuje/zaintryguje/cokolwiek pozytywnego. Teraz zaś siedzę i myślę, jak to jednak ważna w życiu autora jest (auto)promocja. Ważniejsza niestety częstokroć od samych książek. Bo przecież znałam autorkę z nazwiska, kojarzyła się pozytywnie, a tu… porażka, i to widowiskowa.

Bohaterką jest Joanna (ha! Co za dowcip i mrugnięcie do czytelnika!), która pisze kryminały (ha! jw.) i jeździ na festiwal literacki do Siedlec (sprawdziłam – to też jw.), w okolicach których ma wiejski dom. Jej książki kiepsko się sprzedają, w przeciwieństwie do głupawych poradników małżonka Joanny, wyjątkowo irytującej postaci, która zostaje zabita gdzieś po stu stronach (i nie żałujemy go wcale).

Pomysł, by bohaterem powieści uczynić pisarza (i to o wielu cechach łączących go z autorem) sam w sobie jest ciekawy, choć znów nie jakoś wybitnie oryginalny. Do tego jednak dodano też zabieg fabularny polegający na tym, że od razu wiemy, kto jest zabójcą i mamy poznać ciąg wydarzeń, które do tego doprowadziły. Kiepsko rozegrane, te dwa elementy fabuły sprawiły, że całość książki jest przerażająco przewidywalna. Nie dziwi nas, że Joanna zabija swojego męża, że romansuje z policjantem itd. Takiego męża nic tylko zabić, z takim policjantem nic tylko romansować...i tak do końca książki.

Nasza bohaterka jest na tyle infantylna i pozbawiona daru przewidywania skutków wszelkich poczynań oraz łączenia faktów, że trudno nam uwierzyć, iż to kobieta koło czterdziestki i w życiu napisała coś dłuższego niż sms. Miota się w trampkach i bez spodni, rozczochrana, a my mamy ochotę kopnąć ją w tyłek, żeby się trochę ogarnęła i zrobiła coś ze swoim życiem. Od razu rozumiemy, dlaczego, jak deklaruje bohaterka, jej kryminały kiepsko się sprzedają. Bo do kryminału trzeba mieć jakiś pomysł, albo chociaż dar błyskotliwej obserwacji i ubierania jej w słowa. Najlepiej byłoby, oczywiście, to wszystko razem. Ale, dobry Boże, nawet jedna z tych cech może uratowałaby Kryminalistkę.

Nigdy jeszcze nie napisałam tak negatywnej i tak krótkiej recenzji na tym blogu, więc na zakończenie choć jedna pozytywna rzecz… hm… Siedlce to ładne miasto. Tyle :).


Joanna Jodełka, Kryminalistka
Świat Książki, 2016


czwartek, 31 marca 2016

Pekaesem za mordercą. „Łaska” Anny Kańtoch

Dzisiaj retro, ale w wersji PRL-owskiej.

Akcja Łaski toczy się w latach osiemdziesiątych, w małej podwrocławskiej miejscowości, Mgielnicy. Główną bohaterką jest Maria, nauczycielka po trzydziestce zmagająca się z depresją oraz wspomnieniami z dzieciństwa. Giną nastolatkowie, a morderstwa wydają się mieć związek z tym, co samą Marię spotkało w dzieciństwie, a czego nie może sobie w szczegółach przypomnieć. Jest osobą samotną i nieprzesadnie sympatyczną, stwarzającą dystans w kontaktach z ludźmi. Pracuje jako polonistka, do czego nie ma serca, mieszkając w starym zaniedbanym domu swojej ciotki.

Pada śnieg, jest ciemno, zimno i styczniowo – autorka opisuje PRL-owską zimę tak sugestywnie, że sam wątek kryminalny nie jest w zasadzie potrzebny, by poczuć się obezwładniającą apatię i zacząć się zastanawiać, czy i nas nie dopadła jakaś psychiczna niemoc. Bohaterowie jeżdżą maluchami, syrenkami i pekaesem, siatki ze zdobycznym mięsem wrzynają im się w dłonie, a prowadząc śledztwo rozmawiają w pomieszczeniach wypełnionych papierosowym dymem i zapachem poniemieckiej wilgoci.

Przy tym wszystkim w „Łasce” nie spotykamy szkolnego błędu wielu retropowieści – zdań typu „wychylił kufel piwa marki Złoty Łan produkowanego od 1931 w pobliskiej miejscowości, a potem pomyślał, iż sytuacja polityczna zmierza w złym kierunku”. Tu bohaterowie nie chodzą po świecie przedstawionym jak manekiny po zbyt szczegółowo zakreślonym planie filmowym, ale mają swoje życie, które nie służy przedstawianiu realiów historycznych. Dla kogoś być może tego „tła” może być nawet zbyt mało, ale jestem zadowolona z lektury, w której więcej jest atmosfery niż drobiazgowego realizmu.

Właściwie już za sam styczniowy PRL w małym mieście można byłoby tę powieść polubić. Jednak także samo śledztwo przedstawione jest w interesujący sposób. Dopingujemy milicjantów, by sobie z nim poradzili, choć nie są to ani postaci bez skazy, ani typowi powieściowi stróże prawa, którzy popadają w alkoholizm i analizują swoje życie po rozwodzie przy wtórze jazzu (jak ja tego nie lubię!). Dobrze życzymy też Marii, bo jej walka o wstanie z łóżka w zimowy szary poranek opisana jest tak sugestywnie, że trzeba byłoby mieć wrażliwość pnia, by jej nie dopingować. Bohaterka jest wycofana, egotyczna i nie sprawdza się jako nauczycielka, ale i tak empatia czytelnicza podąża za nią. Wątek kryminalny trzyma się kupy i choć domyśliłam się jego rozwiązania jakieś sto stron przed końcem powieści, to jestem zadowolona poznawczo, bo wszystko zostało wyjaśnione zgrabnie, ale nie łopatologicznie.




Mam podejrzenie, że książka Kańtoch jest trochę zbyt dobra literacko jak na polski rynek kryminalny, ale nawet jeśli nie odniesie wielkiego komercyjnego sukcesu, liczę na ciąg dalszy. Mgielnica nadaje się na arenę kolejnych zbrodni, czego serdecznie życzę jej mieszkańcom. 

Anna Kańtoch, Łaska
Czarne, 2016

poniedziałek, 14 marca 2016

Galopem przez dziewiętnastowieczną Europę. Nowa powieść Hanny Cygler

Wiek dziewiętnasty, z jego zagmatwaną historią, szybkimi przemianami społecznymi i pewną dawką hipokryzji klasy średniej, jest jedną z ulubionych epok wielu czytelniczek (bo czytelników to już chyba niekoniecznie). Oczywiście nasza wizja tego okresu pełna jest uproszczeń i przyjemnych przekłamań – niby wiemy, że gorsety i kapelusze nie były dla wszystkich, ale na wyobraźnię działają one bardziej niż świadomość, że nasze babcie w większości raczej pracowały na roli lub w fabryce papierosów, niż przechadzały się dostojnie z parasolkami.

Do tego naszego zbiorowego sentymentu względem dziewiętnastego wieku odwołuje się także Hanna Cygler w powieści Za cudze grzechy. Jest to kontynuacja losów bohaterów W cudzym domu, a w przygotowaniu jest już część kolejna. Poznajemy jednak także grono nowych postaci. Akcja toczy się na przełomie XIX i XX wieku.




Głównym zarzutem, jaki mam względem książki, jest naskórkowe potraktowanie psychiki bohaterów. Miotają się po całej Europie, a ja nie zawsze wiem, co też nimi powoduje i dlaczego działają na zasadzie bodziec-reakcja. Ma to też związek z przeskokami czasowymi, które uniemożliwiają nam bliższe poznanie bohaterów.

Dotyczy to zwłaszcza Rozalii, która miota się najmniej, ale płytkość jej uczuć jest zdumiewająca, zwłaszcza na początkowych kartach powieści – przebywając w areszcie domowym niby tęskni za przystojnym Rosjaninem, niby nawet go kocha, ale głównie irytuje się, że ją zamknięto. Od razu dodam, że Dmitrij Szuszkin, obiekt uczuć Rozalii, jest tu moją ulubioną postacią, zdecydowanie bardziej interesującą niż powieściowe panie – autorka ciekawie oddała jego wewnętrzne rozdarcie (obowiązki rosyjskiego urzędnika versus rosnąca sympatia do Polaków), no i zaopatrzyła w rozpustną oraz wredną babcię. Takie postacie uwielbiam! Interesująco ukazano też grupę socjalistycznych rewolucjonistów i ich dylematy, bez ahistorycznego wykazywania, że ci młodzi ludzie winni są grzechom przyszłości, czyli tragicznym efektom późniejszej rewolucji. Wolałabym poczytać jeszcze więcej o nich niż ona o „niedolach” Luizy, która zostaje bogatą gdańską mieszczką.

Brak pogłębienia psychologicznego nie jest zarzutem fundamentalnym, bo wielu czytelnikom może się taki zabieg spodobać. Mniejsza dawka psychologizowania to większa dawka wartkiej akcji, ale także przywołanie ciekawych realiów epoki, plastyczne opisy i różne „smaczki”. Pędzimy między innymi też przez Paryż, Warszawę, Kraków, z przystankiem w rosyjskim majątku ziemskim i francuskim uzdrowisku. Tylko gdzie u licha są przypisy, które mogłyby poszerzyć trochę wiedzę czytelnika? Tak, wiem, przypisy są coraz bardziej niemodne ;). Ale nie zaszkodziłyby w przypadku powieści historycznej.

Myślę, że powieść Hanny Cygler spodoba się wielu czytelniczkom. To miła, nieogłupiająca rozrywka, a w fabułę łatwo się wciągnąć. Dobra propozycja dla tych, którzy nie chcąc przy czytaniu przezywać katharsis, ale nie nie lubią też, gdy autor obraża ich intelekt. Za cudze grzechy zdecydowanie można więc polecić.



Hanna Cygler, Za cudze grzechy
Rebis, 2016


poniedziałek, 7 marca 2016

„Czarny mercedes”, czyli rozerotyzowane śledztwo w wojennej Warszawie





Janusza Majewskiego przestawiać nie trzeba. Tak myślałam, ale zajrzałam na Lubimy czytać i już wiem, że owszem, zawsze znajdzie się ktoś, komu trzeba przedstawiać autora ;). Jest więc Janusz Majewski przede wszystkim reżyserem, scenarzystą i pisarzem, od kilku dziesięcioleci ważną postacią polskiej kultury. Dlatego do jego książki podeszłam z większymi niż zwykle oczekiwaniami (czytałam już m.in. Małą maturę), ale i z pewnym kredytem zaufania (z dokładnie tego samego powodu).

Fabuła toczy się w wojennej Warszawie, a później przenosimy się do Lwowa. Wątek kryminalny toczy się wokół śmierci młodej kobiety – żony bogatego prawnika i byłej kochanki młodego członka konspiracji. Śledztwo prowadzi Rafał Król – granatowy policjant, który ma kontakty z podziemiem.

„Czarny mercedes” trochę zawiódł, a trochę pozytywnie zaskoczył. Zawiódł w tym sensie, że jako kryminał książka broni się średnio. Nadkomisarz Rafał Król jest dość standardową postacią, z typową ciężką przeszłością i trudnym charakterem policyjnych detektywów. Intryga jest wątła, a kto w swym życiu przeczytał choć sto kryminałów, ten po pięćdziesięciu stronach będzie wiedział, jak się rzecz skończy. Na polskim rynku jest coraz więcej dobrych powieści tego typu, także w wydaniu retro, więc poprzeczka jest wysoko, a jedyny element zaskoczenia przeżywamy, gdy dociera do nas, że jest dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy. I na nic ta iskierka nadziei, że może jednak nie, która od czasu do czasu się tli… nie, czytelniku, zabił dokładnie ten, kto miał zabić.

Może lepiej więc byłoby promować rzecz jako powieść obyczajową z wątkiem kryminalnym? Wtedy kryminałożercy nie będą zawiedzeni, a i czytelnicy, którzy z zasady nie zdejmują nawet z księgarnianych półek kryminałów, na”obyczaj” może się skuszą. To taka uwaga związana z tym, że wydawnictwo przedstawia Czarnego mercedesa jako pierwszą część cyklu.

Widać za to w tej powieści dbałość o realia i piękno języka, co jest stałą cechą twórczości Majewskiego. Pod tym względem ta proza jest mistrzowska i choć autor eksploatuje trochę swoje stałe ulubione figury (gimnazjalista na progu dojrzałości, inicjacja, małe perwersje i duże zboczenia, niezwykle rozbuchane erotycznie damy), to wybaczyć mu to można, bo to po prostu, opisane z wdziękiem, dobrze się czyta.



Jak zwykle świetne są też postaci drugoplanowe, a nawet zupełnie epizodyczne. Cudny na przykład jest hrabia-erotoman podglądający sąsiadki, niby obleśny a uroczy, lub na przykład lwowski zakonnik, który wie wszystko na każdy temat. Majewski pięknie tworzy takie małe-duże postaci.

Czytać? Czytać, jeśli lubicie takie retroklimaty i jeśli powodują Wami przy wyborze lektury także względy estetyczne – Wydawnictwo Marginesy zacnie redaguje i tworzy świetną i rozpoznawalną szatę graficzną. Na kryminał więc się nie nastawiajcie, ale na dobrą lekturę – owszem.




piątek, 19 lutego 2016

Koniec świata pokrowców na meble. Ford Madox Ford, „Koniec defilady” (cz.I, II)

Rzadko się zdarza, że najpierw poznaję adaptację filmową (serialową), a potem dopiero pierwowzór literacki. Zazwyczaj jest odwrotnie i zwykle wersja filmowa przynosi zawód – nie po to przecież czytamy dobrą prozę, by nie wyobrażać sobie wyglądu, zachowania, najdrobniejszych gestów etc. bohaterów. Jeśli zaś sobie nie wyobrażamy, to prawdopodobnie książka nie jest specjalnie interesująca, albo po prostu jest jakimś bardzo awangardowym eksperymentem, którego i tak nie dałoby się przenieść na ekran.

W przypadku „Końca defilady” poznałam najpierw serial (2012) opowiadający o losach brytyjskiego dżentelmena z początku XX wieku. I zachwyciłam się oczywiście, przede wszystkim świetnym oddaniem nastroju i realiów świata, w który wkracza I wojna światowa. Serial jest wizualnie i aktorsko wspaniale dopracowany. Zwłaszcza postać Sylvii (Rebecca Hall) zapadła mi w pamięć, bo aktorce udało się stworzyć bohaterkę tak złą, że aż dobrą (jest tak wyrafinowana w swojej „wredocie” i tak bardzo nieszczęśliwa w słusznej pokucie, że darzymy ją sympatią, trochę jak Hannibala Lectera – niby wiadomo, że to potwór, ale…).

Właśnie dlatego, że serial uznaję za wybitny, obawiałam się trochę, sięgając po książkę. Jak się okazało – niepotrzebnie. Pierwowzór książkowy opowiada tak naprawdę inną historię. Mniej tu miłości i historii relacji małżeńskiej, więcej namysłu i refleksji nad światem, który odchodzi i nad wartościami, które okazują się niepotrzebne, a wręcz śmieszne, w nowej rzeczywistości. Może zresztą i zawsze były śmieszne, ale hipokryzja poprzedniej epoki pozwalała to ukryć. Wojna wyostrza zaś kontury rzeczywistości.

Główny bohater, Christopher Tietjens, to dżentelmen. Przywiązany jest do form, ale też do całego porządku świata, który za nimi stoi. Nie jest więc angielskim snobem z laseczką, ale człowiekiem, który wierzy, że dobre wychowanie i uczciwość pozwalają uczynić egzystencję – własną, jak i otoczenia – znośniejszą. I tego właśnie człowieka spotyka łańcuch nieszczęść, które każą mu zrewidować (zanegować?) wcześniejszy stosunek do rzeczywistości i siebie samego. Osobiste nieszczęścia (zdrada żony, a raczej uzyskanie pewności co do jej nastąpienia, porzucenie, potem strata części rodziny, niezasłużone kłopoty finansowe, strata szacunku członków własnej sfery… można byłoby długo wymieniać) bohatera widzimy na tle rozpadania się świata edwardiańskiej Anglii. Porządek społeczny oraz ideologia za nim stojąca przestają mieć sens i uzasadnienie.

Nawet sposób życia – drobne stereotypowe brytyjskie przyjemności typu picie herbatki i chodzenie po wrzosowiskach – zostają zanegowane w nowej rzeczywistości. Świat przyspiesza i nikt już nie ma czasu na przykrywanie mebli pokrowcami, ludzie okazują się innymi niż wskazywałaby na to ich szlachetna genealogia.

Powie ktoś, że to niewiele, Polska ma znacznie większe kataklizmy za sobą. Tak, ale my nie byliśmy nigdy obywatelami największego imperium świata, które miało być wieczne i nad którym słońce nie zachodziło. Bije z tej powieści przejmujący smutek, tęsknota, lecz jednocześnie przekonanie, że taka Anglia musiała się skończyć. Procesy społeczne (tu przede wszystkim rosnący w siłę socjaliści oraz emancypacja kobiet) przyspieszone przez wojnę są nieuchronne.

„Koniec defilady” to powieść może nie smutna, ale melancholijna. Nikt tu nie rozdziera szat nad końcem imperium, ale Ford opisuje je zarazem z czułością i ironią, pozwalając nam się zamyślić nad tym, że nawet najwspanialsze ludzkie światy mają swój koniec. Co więcej, warto pamiętać, że I wojna nie była wtedy pierwszą wojną światową. Po jej zakończeniu nie miało być już nigdy tak wielkiego konfliktu, Europejczycy przekonani byli w większości, że po tym kataklizmie ludzkość zmądrzała (czy ktoś pamięta jeszcze Ligię Narodów?). A wystarczyło kolejne dwadzieścia lat. Z tej perspektywy historia ostatniego angielskiego dżentelmena jest jeszcze bardziej gorzka.


Jeśli macie więc ochotę na dawkę melancholijnej i refleksyjnej prozy, to „Koniec defilady” jest doskonałą propozycją. Nie rozweseli Was ta książka, ale przecież w literaturze chodzi czasem o coś więcej. I to „coś więcej” w „Końcu defilady” znajdziecie.

Ford Madox Ford, "Koniec defilady"
Wydawnictwo Replika 2015, 2016

środa, 17 lutego 2016

Zobaczyć Neapol i czekać na część dalszą. Elena Ferrante, "Genialna przyjaciółka"



Przeczytałam książkę, która ma prawie same (prawie, bo zawsze znajdzie się przypadkowy bloger/przypadkowa blogerka z pretensją, że „to nie saga rodzinna”) pozytywne i entuzjastyczne recenzje. I nie pozostaje nic innego, jak tylko się do tych recenzji przyłączyć. Elene Ferrante poznałam dzięki entuzjastycznemu artykułowi Krzysztofa Cieślika w „Rzeczpospolitej”, a że ufam jego gustowi, to „Genialna przyjaciółka” wskoczyła na mój czytnik.

O samej autorce wiemy głównie to, że pragnie pozostać anonimowa, a jej książki są często ekranizowane we Włoszech. „Genialna przyjaciółka” to książka pierwsza z cyklu. Zaczyna się jak dobry kryminał (zniknięcie), potem przeradza w powieść realistyczną. Obserwujemy dorastanie dwóch dziewczynek – Eleny (nieprzypadkowo noszącej imię to samo, co autorka) i Lili. Druga z nich obdarzona jest wielkimi zdolnościami i wybitnym intelektem oraz czymś na kształt charyzmy. Można się zastanawiać, na ile te cechy są „obiektywne” (jak na powieściowy „świat przedstawiony”, oczywiście), a w jakim stopniu taki wizerunek wynika z obserwowania Lili oczami podziwiającej ją przyjaciółki. Rzecz wyjaśni się zapewne w dalszych częściach cyklu.

Akcja toczy się w Neapolu, w biednej dzielnicy, której mieszkańcy przywodzą trochę na myśl włoski kinowy realizm kina lat pięćdziesiątych. Skojarzenie w dużej mierze słuszne chronologicznie, choć im bardziej nasze dwie główne bohaterki dorastają, tym mniej w całej historii magii, a więcej realizmu. I brutalności, której stopień jest wręcz zaskakujący dla kogoś, komu „włoski temperament” kojarzy się z rzucaniem talerzami w małżonka, który zawsze zdąży się uchylić. W powieści Ferrante mamy do czynienia z prawdziwą brutalnością w stosunkach rodzinnych, a zwłaszcza damsko-męskich. Język przemocy bywa jedynym rozumianym i całkowicie oczywistym, na tyle, że z jej stosowania nie czyni się często nawet zarzutu. Narratorka, obserwując własną historię z perspektywy czasu, podkreśla swoją świadomość, że choć była ona zła, to nawet najlepsi rodzice i najbardziej uczuciowi kochankowie nie potrafili (w tym czasie?) znaleźć języka lepszego.

Niewiele w tej powieści „słonecznej Italii”, nie dajcie się też nabrać na okładkę w stylu „kobiece czytadło z Prószyńskiego”. Wydawca (Sonia Draga) zrobił niestety tej powieści krzywdę i, podejrzewam, może ona nie trafić do „swoich” czytelników, a to osób poszukujących sag rodzinnych czy "historii kobiecej przyjaźni". Okładka kłamie. To świat brzydoty i biedy, od której obie bohaterki próbują uciec – jedna za pomocą wykształcenia, druga dzięki małżeństwu z „dobrą partią”. Uda się, czy się nie uda? I czy ucieczka przed własnymi korzeniami może zakończyć się sukcesem, skoro biedna dzielnica z dzieciństwa zawsze w nas zostanie? Sprawdzam dalej i czytam „Historię nowego nazwiska”.