poniedziałek, 19 października 2015

Przez las rzeczy. "Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaitė



„Silva rerum” to jedna z tych książek, które aktualnie wypada znać. Jej wydanie poprzedzono dużą akcją promocyjną, w której powtarzają się hasła typu „litewski Marquez”, „litewska Tokarczuk” i tym podobne marketingowe frazesy, z których nic konkretnego nie wynika. Ale rozumiem – mus to mus, nikt prawie nie znał dotąd w Polsce Kristiny Sabaliauskaitė, a jakoś trzeba było ją Polakom zaprezentować. Mam tylko nadzieję, ze kolejne powieści autorki będą reklamowane po prostu jako dobra literatura, a nie jako litewskie odpowiedzi na coś tam. Autorka nie jest Marquezem i nie jest Tokarczuk, ma swoje – owszem, trudne do wymówienia – nazwisko, które powinniśmy zapamiętać. Bo warto.


Akcja „Silva rerum” toczy się w drugiej połowie XVII wieku na Wileńczyźnie i Żmudzi. Książka opisuje przede wszystkim losy polskiej (spolonizowanej?) szlachty, rodziny Narwojszów. Nie są to magnaci, ale i nie biedota szlachecka. Ich prowincjonalny dwór jawi się arkadyjsko – wśród bujnej przyrody mieszka cnotliwa rodzina pielęgnująca tradycje i rodowe wartości, a jednocześnie szanująca rozum oraz wykształcenie. Po tym wstępie można oczekiwać czegoś na kształt „dekonstrukcji mitu Kresów” i tego, że Narwojszowie okażą się zbereźnikami i prymitywami w wolnych chwilach bijącymi litewskich chłopów. Otóż nie. Owszem, tradycja szlachecka w „Silva rerum” miewa także negatywne aspekty, ale o żadnej dekonstrukcji mowy tu nie ma. Sabaliauskaitė buduje za to specyficzny mit szlachecki, na który składa się tradycja zarówno polska, jak i litewska, obie przefiltrowane przez specyfikę baroku.


Narwojszowie są dziećmi swojej epoki – z jej dylematami rozumu i wiary, grzechu i zbawienia, cielesności i materii. A jednocześnie są żywi – dzięki unikaniu nadmiernej stylizacji w dialogach autorka (i jej tłumaczka, oczywiście) pozwala nam uwierzyć w uczucia i refleksje swoich bohaterów. To odważny zabieg – narrator posługuje się frazą, owszem, bogatą i bujną, ale bynajmniej nie w stylu Paska czy nawet Sienkiewicza, czego mógłby się spodziewać współczesny czytelnik. Język jest lekko muśnięty stylizacją. I choć na początku mnie to irytowało („nie, no naprawdę ten litewski sołtys mówi jak drobny urzędnik z międzywojnia?”), z biegiem lektury uznałam, że to zabieg słuszny. Nie ma dzięki niemu specyficznej „szyby” przez którą oglądamy często bohaterów książek historycznych, myśląc, że owszem, ciekawe, ale to tylko taki ruchomy obrazek, a nie żywi ludzie i ich losy.


Zaletą powieści jest oczywiście także tło obyczajowe – zwłaszcza, że autorka przedstawia epokę, którą większość Polaków zna przez pryzmat Trylogii. Na drugim planie przewijają się prawdziwe postaci i kilka, jak sądzę, „posklejanych” z cech różnych historycznych bohaterów. Myślę, że wydawnictwo mogło postarać się bardziej o „doprzypisowanie” pewnych fragmentów, bo ewidentnie zbyt skromne są odredakcyjne informacje. Nie wiem, dlaczego? By nie onieśmielać czytelnika erudycją? A właściwie czemu? Skoro już sięgnął po powieść historyczną?


Przeczytałam już w kilku recenzjach, że „Silva rerum” to opowieść o Wilnie jako mieście palimpsestowym. Jest ono podobno równoprawnym bohaterem powieści. Może i tak, ale we mnie większe zainteresowanie wzbudziły fragmenty rozgrywające się w wiejskim dworze. Autorka przepięknie opisuje rytm życia majątku ziemskiego – tysiące drobnych spraw, którymi trzeba się zająć, by równowaga świata została zachowana. Każda z osobna zdaje się mało ważna, razem jednak tworzą „silva rerum” naszego życia, z rzadka przerywane wzniosłymi rozmyślaniami i dalekimi tęsknotami.


Budzimy się potem nagle, jak Elżbieta i Jan Maciej po odejściu dzieci z domu, gdy okazuje się, że jesteśmy pod koniec życia z tysiącem nieprzemyślanych spraw i poczuciem dokonania złych wyborów. Nawet, gdy jak Narwojszowie dokonywaliśmy zdecydowanie częściej tych dobrych. Sabaliauskaitė opisuje życie w najbardziej barokowy z możliwych sposobów – rozpięte między rodzeniem się a umieraniem (a może umieraniem i rodzeniem? Zapytałby choćby taki Sęp Szarzyński), zamiataniem kurzy i obstalowaniem nowej sukni a przeczuciem nieuchronnej klęski, jaką zawsze jest śmierć. Krzątanie się i wykonywanie swoich obowiązków nie ochroni nas przed nią, ale czy mamy prawo porzucić życie, uciec przed nim tylko dlatego, że spodziewamy się pustki? Takie pytanie o sens zadają sobie wszyscy Narwojszowie, choć każde w innym momencie swych losów. Każde też decyduje się jednak na życie, na aktywność z góry skazaną na niepowodzenie. Patrzą w oczy swojemu Bazyliszkowi. Czy może być coś bardziej barokowego? Chyba nie.



Kristina Sabaliauskaitė
"Silva rerum"
Tłum. Izabela Korybut-Daszkiewicz
Znak, Kraków 2015

poniedziałek, 5 października 2015

Międzywojnie trochę inaczej. Sylwia Zientek, "Miraże"

Międzywojnie to bez wątpienia ulubiona epoka historyczna zarówno polskich pisarzy, jak i odbiorców. Trochę odległa, więc dająca się łatwo idealizować i kolorować, ale i trochę bliska, więc nie wymagająca pogłębionych badań historycznych, by stworzyć w miarę wiarygodny świat przedstawiony. Stąd między innymi wysyp kryminałów retro, których akcja toczy się w międzywojniu.

Książka Sylwii Zientek kryminałem oczywiście nie jest. A czym jest? Interesującą powieścią, którą nazwałabym obyczajową-psychologiczną (jeśli już koniecznie są etykietki). To historia relacji między młodym poetą Julianem (albo i nie Julianem – nie pójdę tropem wydawcy i nie podpowiem zbyt wiele!) a Lilianną, znudzoną mężem i życiem mężatką. Ponieważ autorka chce czytelnika zaskoczyć, nie będę pisać, na czym zaskoczenie polega, a jest ono istotą fabuły. Piszę zaś„relacji”, a nie na przykład „związku” czy „romansu”, bo trudno (i chwała za to Sylwii Zientek) o etykietkę w tym przypadku. Bardzo mi się ta niejednoznaczność podoba. Łatwo było bowiem o pokusę przedstawienia osobistego dramatu Juliana w sposób czarno-biały, zmuszający nas do ciągłego sięgania po chusteczki.

Akcja toczy się w międzywojniu i różnie sobie z tym bagażem historyczności autorka radzi. Irytują nieporadne czasami próby wrzucenia na braki bohaterów konieczności wygłaszania minikwykładów na temat epoki, w której podobno żyją. Wyobraźcie sobie, że czytacie na przykład za pięćdziesiąt lat powieść o dzisiejszej Warszawie, a tam bohater mówi do bohaterki: „jedźmy, Anno, drugą linią metra, którą oddano do użytku mieszkańców w 2015 roku, co było ważnym wydarzeniem” albo „ten przystojny brunet to wybitny młody poeta Ildefons Iksiński, drukujący w wielu ważnych pismach literackich”. O taką sztuczność właśnie mi chodzi. Bohaterowie informują siebie wzajemnie o rzeczach, które dla nich (skoro żyją w latach trzydziestych) powinny być czymś naturalnym i elementem codziennej egzystencji. Czytelnik niech sobie lepiej poszuka w przypisie... zaraz, przypisie? Tak, współcześnie wydawnictwa mają alergię na przypisy i bardzo się boją, że biedny odbiorca wpadnie w stres, bo mu się przypis z podręcznikiem szkolnym skojarzy. Ale w tym przypadku lepsze byłoby takie ryzyko niż psucie materii literackiej.

Bo jest co psuć. Książka ma wiele pięknych, interesująco skonstruowanych fragmentów. Sami bohaterowie są wieloznaczni i niekoniecznie budzą sympatię. Julianowi „powinniśmy” kibicować i, zwłaszcza pod koniec historii, tak się dzieje, ale nie jest on wcale pozbawiony wad i skaz. To osoba egotyczna, brakuje mu choćby wdzięczności wobec ciotki, która go przygarnęła. Nie przewiduje także konsekwencji swoich działań, kierując się impulsami. Lilianna z kolei jest piękna, młoda, znudzona małżeństwem, ale jej mąż nie jest wcale złym człowiekiem, którego należałoby koniecznie zdradzać i oszukiwać. Dlatego raczej obserwujemy bohaterów niż odczuwamy wobec nich empatię. Tym bardziej, że część informacji o zakończeniu historii otrzymujemy już na początku powieści.


Paradoksalnie, nabiera przez to waloru uniwersalnego, mimo że relacja głównych bohaterów jest bardzo oryginalna. Sam mechanizm poszukiwania romansu, nowości, braku szacunku dla tego co już udało się w życiu zdobyć (Lilianna) opisany jest bardzo dobrze. Tak naprawdę bowiem Julian i Lilianna wcale się nie znają, są jedynie zafascynowani tym, co inne i dające odskocznię od dotychczasowego szarego życia. Wydaje im się, że oto tworzą „związek dusz”, a przez całe miesiące nie poznają się na tyle dobrze, by być ze sobą szczerymi. Idealizują się wzajemnie, a jak wiadomo – nic tak nie sprzyja idealizacji jak brak znajomości prawdy i projektowanie na drugiego człowieka swoich pragnień.

Jeśli więc doceniacie prozę psychologiczną, subtelną i niejednoznaczną, przeczytajcie "Miraże". Jeśli chcecie pięknej i wzruszającej historii miłosnej, poszukajcie jakiegoś bardziej standardowego romansu. Dla mnie - lektura warta sięgnięcia i zostająca z czytelnikiem na dłużej.


PS. Czarna Owco, korekta to dobra rzecz. Każdemu zdarzają się błędy, ale czasami psują one zbyt wiele. Bohater, który wychował się „na Kresach” to nie jest typ „z kresów”. Wytrzymałości chyba.


Sylwia Zientek, "Miraże"
Czarna Owca
Warszawa 2015