środa, 17 lutego 2016

Zobaczyć Neapol i czekać na część dalszą. Elena Ferrante, "Genialna przyjaciółka"



Przeczytałam książkę, która ma prawie same (prawie, bo zawsze znajdzie się przypadkowy bloger/przypadkowa blogerka z pretensją, że „to nie saga rodzinna”) pozytywne i entuzjastyczne recenzje. I nie pozostaje nic innego, jak tylko się do tych recenzji przyłączyć. Elene Ferrante poznałam dzięki entuzjastycznemu artykułowi Krzysztofa Cieślika w „Rzeczpospolitej”, a że ufam jego gustowi, to „Genialna przyjaciółka” wskoczyła na mój czytnik.

O samej autorce wiemy głównie to, że pragnie pozostać anonimowa, a jej książki są często ekranizowane we Włoszech. „Genialna przyjaciółka” to książka pierwsza z cyklu. Zaczyna się jak dobry kryminał (zniknięcie), potem przeradza w powieść realistyczną. Obserwujemy dorastanie dwóch dziewczynek – Eleny (nieprzypadkowo noszącej imię to samo, co autorka) i Lili. Druga z nich obdarzona jest wielkimi zdolnościami i wybitnym intelektem oraz czymś na kształt charyzmy. Można się zastanawiać, na ile te cechy są „obiektywne” (jak na powieściowy „świat przedstawiony”, oczywiście), a w jakim stopniu taki wizerunek wynika z obserwowania Lili oczami podziwiającej ją przyjaciółki. Rzecz wyjaśni się zapewne w dalszych częściach cyklu.

Akcja toczy się w Neapolu, w biednej dzielnicy, której mieszkańcy przywodzą trochę na myśl włoski kinowy realizm kina lat pięćdziesiątych. Skojarzenie w dużej mierze słuszne chronologicznie, choć im bardziej nasze dwie główne bohaterki dorastają, tym mniej w całej historii magii, a więcej realizmu. I brutalności, której stopień jest wręcz zaskakujący dla kogoś, komu „włoski temperament” kojarzy się z rzucaniem talerzami w małżonka, który zawsze zdąży się uchylić. W powieści Ferrante mamy do czynienia z prawdziwą brutalnością w stosunkach rodzinnych, a zwłaszcza damsko-męskich. Język przemocy bywa jedynym rozumianym i całkowicie oczywistym, na tyle, że z jej stosowania nie czyni się często nawet zarzutu. Narratorka, obserwując własną historię z perspektywy czasu, podkreśla swoją świadomość, że choć była ona zła, to nawet najlepsi rodzice i najbardziej uczuciowi kochankowie nie potrafili (w tym czasie?) znaleźć języka lepszego.

Niewiele w tej powieści „słonecznej Italii”, nie dajcie się też nabrać na okładkę w stylu „kobiece czytadło z Prószyńskiego”. Wydawca (Sonia Draga) zrobił niestety tej powieści krzywdę i, podejrzewam, może ona nie trafić do „swoich” czytelników, a to osób poszukujących sag rodzinnych czy "historii kobiecej przyjaźni". Okładka kłamie. To świat brzydoty i biedy, od której obie bohaterki próbują uciec – jedna za pomocą wykształcenia, druga dzięki małżeństwu z „dobrą partią”. Uda się, czy się nie uda? I czy ucieczka przed własnymi korzeniami może zakończyć się sukcesem, skoro biedna dzielnica z dzieciństwa zawsze w nas zostanie? Sprawdzam dalej i czytam „Historię nowego nazwiska”.

1 komentarz:

  1. Co do okładki zgoda, ale Ferrante jest genialna!!!

    OdpowiedzUsuń