poniedziałek, 19 października 2015

Przez las rzeczy. "Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaitė



„Silva rerum” to jedna z tych książek, które aktualnie wypada znać. Jej wydanie poprzedzono dużą akcją promocyjną, w której powtarzają się hasła typu „litewski Marquez”, „litewska Tokarczuk” i tym podobne marketingowe frazesy, z których nic konkretnego nie wynika. Ale rozumiem – mus to mus, nikt prawie nie znał dotąd w Polsce Kristiny Sabaliauskaitė, a jakoś trzeba było ją Polakom zaprezentować. Mam tylko nadzieję, ze kolejne powieści autorki będą reklamowane po prostu jako dobra literatura, a nie jako litewskie odpowiedzi na coś tam. Autorka nie jest Marquezem i nie jest Tokarczuk, ma swoje – owszem, trudne do wymówienia – nazwisko, które powinniśmy zapamiętać. Bo warto.


Akcja „Silva rerum” toczy się w drugiej połowie XVII wieku na Wileńczyźnie i Żmudzi. Książka opisuje przede wszystkim losy polskiej (spolonizowanej?) szlachty, rodziny Narwojszów. Nie są to magnaci, ale i nie biedota szlachecka. Ich prowincjonalny dwór jawi się arkadyjsko – wśród bujnej przyrody mieszka cnotliwa rodzina pielęgnująca tradycje i rodowe wartości, a jednocześnie szanująca rozum oraz wykształcenie. Po tym wstępie można oczekiwać czegoś na kształt „dekonstrukcji mitu Kresów” i tego, że Narwojszowie okażą się zbereźnikami i prymitywami w wolnych chwilach bijącymi litewskich chłopów. Otóż nie. Owszem, tradycja szlachecka w „Silva rerum” miewa także negatywne aspekty, ale o żadnej dekonstrukcji mowy tu nie ma. Sabaliauskaitė buduje za to specyficzny mit szlachecki, na który składa się tradycja zarówno polska, jak i litewska, obie przefiltrowane przez specyfikę baroku.


Narwojszowie są dziećmi swojej epoki – z jej dylematami rozumu i wiary, grzechu i zbawienia, cielesności i materii. A jednocześnie są żywi – dzięki unikaniu nadmiernej stylizacji w dialogach autorka (i jej tłumaczka, oczywiście) pozwala nam uwierzyć w uczucia i refleksje swoich bohaterów. To odważny zabieg – narrator posługuje się frazą, owszem, bogatą i bujną, ale bynajmniej nie w stylu Paska czy nawet Sienkiewicza, czego mógłby się spodziewać współczesny czytelnik. Język jest lekko muśnięty stylizacją. I choć na początku mnie to irytowało („nie, no naprawdę ten litewski sołtys mówi jak drobny urzędnik z międzywojnia?”), z biegiem lektury uznałam, że to zabieg słuszny. Nie ma dzięki niemu specyficznej „szyby” przez którą oglądamy często bohaterów książek historycznych, myśląc, że owszem, ciekawe, ale to tylko taki ruchomy obrazek, a nie żywi ludzie i ich losy.


Zaletą powieści jest oczywiście także tło obyczajowe – zwłaszcza, że autorka przedstawia epokę, którą większość Polaków zna przez pryzmat Trylogii. Na drugim planie przewijają się prawdziwe postaci i kilka, jak sądzę, „posklejanych” z cech różnych historycznych bohaterów. Myślę, że wydawnictwo mogło postarać się bardziej o „doprzypisowanie” pewnych fragmentów, bo ewidentnie zbyt skromne są odredakcyjne informacje. Nie wiem, dlaczego? By nie onieśmielać czytelnika erudycją? A właściwie czemu? Skoro już sięgnął po powieść historyczną?


Przeczytałam już w kilku recenzjach, że „Silva rerum” to opowieść o Wilnie jako mieście palimpsestowym. Jest ono podobno równoprawnym bohaterem powieści. Może i tak, ale we mnie większe zainteresowanie wzbudziły fragmenty rozgrywające się w wiejskim dworze. Autorka przepięknie opisuje rytm życia majątku ziemskiego – tysiące drobnych spraw, którymi trzeba się zająć, by równowaga świata została zachowana. Każda z osobna zdaje się mało ważna, razem jednak tworzą „silva rerum” naszego życia, z rzadka przerywane wzniosłymi rozmyślaniami i dalekimi tęsknotami.


Budzimy się potem nagle, jak Elżbieta i Jan Maciej po odejściu dzieci z domu, gdy okazuje się, że jesteśmy pod koniec życia z tysiącem nieprzemyślanych spraw i poczuciem dokonania złych wyborów. Nawet, gdy jak Narwojszowie dokonywaliśmy zdecydowanie częściej tych dobrych. Sabaliauskaitė opisuje życie w najbardziej barokowy z możliwych sposobów – rozpięte między rodzeniem się a umieraniem (a może umieraniem i rodzeniem? Zapytałby choćby taki Sęp Szarzyński), zamiataniem kurzy i obstalowaniem nowej sukni a przeczuciem nieuchronnej klęski, jaką zawsze jest śmierć. Krzątanie się i wykonywanie swoich obowiązków nie ochroni nas przed nią, ale czy mamy prawo porzucić życie, uciec przed nim tylko dlatego, że spodziewamy się pustki? Takie pytanie o sens zadają sobie wszyscy Narwojszowie, choć każde w innym momencie swych losów. Każde też decyduje się jednak na życie, na aktywność z góry skazaną na niepowodzenie. Patrzą w oczy swojemu Bazyliszkowi. Czy może być coś bardziej barokowego? Chyba nie.



Kristina Sabaliauskaitė
"Silva rerum"
Tłum. Izabela Korybut-Daszkiewicz
Znak, Kraków 2015

poniedziałek, 5 października 2015

Międzywojnie trochę inaczej. Sylwia Zientek, "Miraże"

Międzywojnie to bez wątpienia ulubiona epoka historyczna zarówno polskich pisarzy, jak i odbiorców. Trochę odległa, więc dająca się łatwo idealizować i kolorować, ale i trochę bliska, więc nie wymagająca pogłębionych badań historycznych, by stworzyć w miarę wiarygodny świat przedstawiony. Stąd między innymi wysyp kryminałów retro, których akcja toczy się w międzywojniu.

Książka Sylwii Zientek kryminałem oczywiście nie jest. A czym jest? Interesującą powieścią, którą nazwałabym obyczajową-psychologiczną (jeśli już koniecznie są etykietki). To historia relacji między młodym poetą Julianem (albo i nie Julianem – nie pójdę tropem wydawcy i nie podpowiem zbyt wiele!) a Lilianną, znudzoną mężem i życiem mężatką. Ponieważ autorka chce czytelnika zaskoczyć, nie będę pisać, na czym zaskoczenie polega, a jest ono istotą fabuły. Piszę zaś„relacji”, a nie na przykład „związku” czy „romansu”, bo trudno (i chwała za to Sylwii Zientek) o etykietkę w tym przypadku. Bardzo mi się ta niejednoznaczność podoba. Łatwo było bowiem o pokusę przedstawienia osobistego dramatu Juliana w sposób czarno-biały, zmuszający nas do ciągłego sięgania po chusteczki.

Akcja toczy się w międzywojniu i różnie sobie z tym bagażem historyczności autorka radzi. Irytują nieporadne czasami próby wrzucenia na braki bohaterów konieczności wygłaszania minikwykładów na temat epoki, w której podobno żyją. Wyobraźcie sobie, że czytacie na przykład za pięćdziesiąt lat powieść o dzisiejszej Warszawie, a tam bohater mówi do bohaterki: „jedźmy, Anno, drugą linią metra, którą oddano do użytku mieszkańców w 2015 roku, co było ważnym wydarzeniem” albo „ten przystojny brunet to wybitny młody poeta Ildefons Iksiński, drukujący w wielu ważnych pismach literackich”. O taką sztuczność właśnie mi chodzi. Bohaterowie informują siebie wzajemnie o rzeczach, które dla nich (skoro żyją w latach trzydziestych) powinny być czymś naturalnym i elementem codziennej egzystencji. Czytelnik niech sobie lepiej poszuka w przypisie... zaraz, przypisie? Tak, współcześnie wydawnictwa mają alergię na przypisy i bardzo się boją, że biedny odbiorca wpadnie w stres, bo mu się przypis z podręcznikiem szkolnym skojarzy. Ale w tym przypadku lepsze byłoby takie ryzyko niż psucie materii literackiej.

Bo jest co psuć. Książka ma wiele pięknych, interesująco skonstruowanych fragmentów. Sami bohaterowie są wieloznaczni i niekoniecznie budzą sympatię. Julianowi „powinniśmy” kibicować i, zwłaszcza pod koniec historii, tak się dzieje, ale nie jest on wcale pozbawiony wad i skaz. To osoba egotyczna, brakuje mu choćby wdzięczności wobec ciotki, która go przygarnęła. Nie przewiduje także konsekwencji swoich działań, kierując się impulsami. Lilianna z kolei jest piękna, młoda, znudzona małżeństwem, ale jej mąż nie jest wcale złym człowiekiem, którego należałoby koniecznie zdradzać i oszukiwać. Dlatego raczej obserwujemy bohaterów niż odczuwamy wobec nich empatię. Tym bardziej, że część informacji o zakończeniu historii otrzymujemy już na początku powieści.


Paradoksalnie, nabiera przez to waloru uniwersalnego, mimo że relacja głównych bohaterów jest bardzo oryginalna. Sam mechanizm poszukiwania romansu, nowości, braku szacunku dla tego co już udało się w życiu zdobyć (Lilianna) opisany jest bardzo dobrze. Tak naprawdę bowiem Julian i Lilianna wcale się nie znają, są jedynie zafascynowani tym, co inne i dające odskocznię od dotychczasowego szarego życia. Wydaje im się, że oto tworzą „związek dusz”, a przez całe miesiące nie poznają się na tyle dobrze, by być ze sobą szczerymi. Idealizują się wzajemnie, a jak wiadomo – nic tak nie sprzyja idealizacji jak brak znajomości prawdy i projektowanie na drugiego człowieka swoich pragnień.

Jeśli więc doceniacie prozę psychologiczną, subtelną i niejednoznaczną, przeczytajcie "Miraże". Jeśli chcecie pięknej i wzruszającej historii miłosnej, poszukajcie jakiegoś bardziej standardowego romansu. Dla mnie - lektura warta sięgnięcia i zostająca z czytelnikiem na dłużej.


PS. Czarna Owco, korekta to dobra rzecz. Każdemu zdarzają się błędy, ale czasami psują one zbyt wiele. Bohater, który wychował się „na Kresach” to nie jest typ „z kresów”. Wytrzymałości chyba.


Sylwia Zientek, "Miraże"
Czarna Owca
Warszawa 2015



środa, 30 września 2015

Stylowa i niebezpieczna. "Kokainowy blues"

Phryne Fisher, przypadkowo obdarzona imieniem na cześć greckiej kurtyzany, to młoda kobieta o wielu talentach i doskonałym guście modowym. Pamięta biedę, a nawet głód, ale teraz jest nieprzyzwoicie wręcz bogata. Romansuje, eksperymentuje z używkami, doskonale tańczy. Użycia noża uczyła się od Apaczów, a jazdy samochodem od mistrzyni rajdowej.

Gdy to wszystko podsumujemy, wychodzi nam całkiem standardowa kobieta z lat dwudziestych ;). Albo, prawdę mówić, typ kobiety będący ideałem tych czasów. Samodzielna, pozbawiona uprzedzeń, szukająca wrażeń, jednym słowem, zupełnie inna od kobiet epoki edwardiańskiej, a już z pewnością – wiktoriańskiej. Phryne Fisher to postać tak zgodna z tym wizerunkiem, że aż budząca pewne wątpliwości. Oryginalna sprawa – być chodzącym duchem epoki, albo raczej dzisiejszych wyobrażeń na jej temat. Trochę to papierowe, prawda?

Ale na szczęście książka Kerry Greenwood nie budzi więcej tak fundamentalnych wątpliwości, bo jest uroczą i pełną wdzięku rozrywką kryminalną. Jeśli ktoś zna Phryne z serialu, który od czasu do czasu przemyka choćby po Ale kino, niech wie, że adaptacja, choć miła wizualnie, nie oddaje ducha ironii oraz dystansu towarzyszącego tej prozie. W serialu mamy ładne ubrania, ładnych ludzi i ładne zakończenia intryg kryminalnych, ale brak dowcipnej narracji, która jest siłą książki (przynajmniej tej pierwszej części przygód Phryne). Dlatego apeluję, by się serialowym przedstawieniem nie zniechęcać do panny Fisher! Zdecydowanie warto zawrzeć znajomość z tą młodą damą (acz już nie najmłodszą i nieprzesadnie przywiązaną do pewnych form).

Gdy ją poznajemy, rozwiązuje w ekspresowym tempie minizagadkę kryminalną. Ta bystrość umysłu budzi zainteresowanie szacownej angielskiej rodziny, która poszukuje inteligentnej młodej damy gotowej udać się do Australii. Chodzi im o to, by ktoś rozwiał albo potwierdził ich podejrzenia co do tego, że ich córka Lydia, mieszkająca w Melbourne, jest podtruwana przez męża lub wpadła w sidła narkotyków. Może to zrobić jedynie osoba o dobrych manierach i pochodzeniu, która bez trudu dostanie się w szeregi australijskiej elity. Phryne, znudzona swoją angielską egzystencją, przystaje na propozycję bez trudu i udaje się w podróż.

Okazuje się jednak, że Melbourne kryje znacznie więcej tajemnic i zagadek, niż można byłoby się spodziewać. Już sam wybór taksówki z portu do hotelu okazuje się znaczący dla  dalszego pobytu. Phryne poznaje taksówkarzy o komunistycznych ciągotach i wpada w wir intrygi związanej z nielegalnymi aborcjami. Kerry Greenwood pozwala nam przy okazji obserwować zarówno najniższe, jak i najwyższe sfery Melbourne lat dwudziestych. Ścieżki ich przedstawicieli spotykają się bowiem bardzo często...

Na pierwszym i drugim tle obserwujemy wiele ciekawych postaci, takich jak lekarka-sufrażystka, przedziwnej urody rosyjski tancerz, księżna chwilowo pełniąca funkcję stręczycielki, pokojówka planująca morderstwo... Nie są to może postaci pogłębione psychologicznie, ale jak jeden mąż bardzo barwne. Sama intryga kryminalna nie jest może wybitnie skonstruowana, ale jako osoba prawie-zawsze-domyślająca-się nie jestem dość obiektywna, by to ocenić. Jednak wszystkie części układanki na koniec tworzą jedną zgrabną całość, a nasza bohaterka uznaje, że praca detektywa to zajęcie właśnie dla niej. I znacznie łatwiej ją wykonywać w młodej, choć trochę prowincjonalnej, Australii niż w skostniałej Anglii.

Jeśli interesują Was lata dwudzieste i lubicie samodzielne kobiety traktujące mężczyzn przedmiotowo (a przynajmniej ich literackie przedstawienia;)), polecam Kokainowy blues oraz dalsze przygody panny Fisher, które już też zaczęłam poznawać. Miła i niegłupia rozrywka z lekkim przymrużeniem oka. Warto!




Kerry Greenwood
Kokainowy blues
Tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo Albatros 2015

sobota, 26 września 2015

Miniony świat. Urok zła i depresja gangstera

Postanowiłam, że jak dorosnę, to zostanę gangsterem. To znaczy, w trakcie lektury Minionego świata postanowiłam kilka razy, że nim zostanę. A później, wraz z kolejnymi trupami, chęć mi przechodziła. I wracała znów. Dopiero po kilku godzinach od lektury ochłonęłam i dotarło do mnie, że dorosłam już dawno, a w dodatku obrałam trochę inną ścieżkę kariery.

Ten kołowrotek myślowy zapewnił mi Dennis Lehane, jeden z najbardziej ceniony autorów powieści kryminalnych. Amerykański pisarz wraca z dalszą częścią losów Josepha Coughlina, gangstera obdarzonego urokiem, traumami z dzieciństwa i pewną nadrefleksyjnością, która tym razem udziela się także większości pozostałych przestępców (kilku mogłoby zbiorowo wystąpić w „Depresji gangstera”, bo często rozmawiają o bezsensie egzystencji i swoich działań).

Akcja toczy się w czasie II wojny światowej, w Tampie na Florydzie. Z dalekiego świata dochodzą odgłosy walki mocarstw, ale mieszkańców bardziej interesują własne rozgrywki. W mieście istnieją dwie władze – oficjalna administracja oraz hierarchia gangsterska. Ale nie tyle ze sobą rywalizują, co raczej współpracują i przenikają się. Przez kilka lat panował spokój, co oznacza, że jedynie z rzadka ktoś ginął lub dostawał „ostrzeżenie”, by zmienić swoje postępowanie. Teraz jednak nadchodzi przesilenie i szykuje się zmiana na szczycie. Joe, który od kilku lat budował swoją pozycje w mieście, czuje się coraz bardziej zagrożony. I, jak to bywa w gangsterskim świecie, odkryć, kto jest jego prawdziwym wrogiem, a kto mimo wszystko przyjacielem.

Rozpamiętuje śmierć ukochanej żony i próbuje wychowywać sam bardzo bystrego i wrażliwego syna - Tomasa. Wychodzi to tym gorzej, że ukochana zginęła w wyniku porachunków gangsterskich, a syn zaczyna zauważać, że ojciec wykonuje zawód... powiedzmy, oryginalny. Czy można być dobrym ojcem będąc mordercą i oszustem? Joe próbuje, choć wie, że jeśli wychowa syna na dobrego człowieka, ten nie będzie chciał go znać. A wychować go na złego oczywiście nie chce.

Bohatera coraz bardziej uwiera to, jak pokierował swoim życiem. Tyle, że z takiej drogi nie ma odwrotu. Joe nie może zamieszkać w miłym domu na przedmieściu i znaleźć pracy w urzędzie czy szkole, bo przeszłość za każdym razem stanie się jego teraźniejszością. Są zobowiązania wobec przyjaciół i rachunki do spłacenia. Doskonale o tym wie. Ktoś w dodatku „ma zlecenie” na Coughlina, czyli chce go zabić. Joe musi się dowiedzieć, dlaczego i, przede wszystkim, kto chce go zabić. A potem postarać się go przechytrzyć i sprawić, by syn nie został sierotą.

Rozgrywkę obserwujemy z wielkim zainteresowaniem, bo jest w niej wszystko, co w tego typu literaturze ważne: brutalne zbrodnie, pościgi, kradzieże i szereg pomniejszych grzechów popełnianych przez bohaterów. U Lehane czytelnik nie ma pewności, czy wielki grzesznik nie ma czegoś ważnego na swoje usprawiedliwienie, a mały krętacz nie jest tak naprawdę demiurgiem, który rządzi tym światem. Do tego ważne jest tło wydarzeń: życie socjety i mieszkańców getta, opisy florydzkiej przyrody i małych smaczków historycznych. A wszystko to w proporcjach, które nie nużą czytelnika spragnionego przede wszystkim rozrywki i opisane w pełen wdzięku sposób. Lehane potrafi przedstawić strzelaninę z urokiem Jeziora łabędziego.

Z gangsterskimi historiami jest tak, że albo lubi się je bardzo, albo wcale. Większość kobiet raczej nie lubi, albo przynajmniej się do takich sympatii nie przyznaje. Można zapytać, co ciekawego jest w czytaniu o facetach, którzy strzelają do siebie, gonią nawzajem, uciekają, a w międzyczasie zastanawiają się nad sensem życia i tym, dlaczego rodzice ich nie kochali? Dobre pytanie. Ale Lehane opisuje to tak dobrze, że wierzymy w tę historię, a przede wszystkim – szczerze dopingujemy głównego bohatera. I lubimy go, choć Bogiem a prawdą nie jest wcale dużo lepszy od swojego otoczenia. Jego świat jest szary, a nie czarno-biały. W pewnym momencie akcji cokolwiek zrobi, będzie to zły wybór.

Jest coś niemoralnego, ale pociągającego w czytaniu tej powieści, trochę jak z używkami ;). Dlatego polecam, jeśli ktoś ma ochotę na kryminalną rozrywkę, w której czytelnik wcale nie chce, by dobro zostało nagrodzone, a zło ukarane. I w której trzymamy kciuki za złego bohatera w złym świecie.



Dennis Lehane, Miniony świat
Tłum. Maciejka Mazan
Wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 2015

czwartek, 24 września 2015

Smooth criminal, czyli co wspólnego ma Kwiatkowska z Jacksonem


Zbrodnia w szkarłacie Katarzyny Kwiatkowskiej zebrała już wiele blogowych recenzji, w większości pozytywnych. I słusznie, bo jest to retrokryminał w dobrym stylu. Jedno słowo wydaje się najwłaściwsze do opisu prozy autorki cyklu o przygodach detektywa amatora Jana Morawskiego i jego kamerdynera. Otóż jest ona stylowa właśnie.

Książka należy do kryminalnego cyklu, znanego już niektórym czytelnikom, ale obecnie lepiej promowanego przez inne wydawnictwo (ukłony dla Znaku)) i z większymi szansami na rynkowy sukces. Myślę jednak, że paradoksalnie część potencjalnych czytelników może zniechęcić/zdezorientować pozytywna opinia Marka Krajewskiego na pierwszej stronie okładki. Choć jest to autor znany i uznany, to jednak jego proza sytuuje się w zupełnie innych rejestrach stylistycznych, zapewniając czytelnikowi bardziej „krwawe” doznania. Kto szuka Krajewskiego w Kwiatkowskiej, niech szykuje się na srogi zawód. To jest zupełnie innego typu literatura, co nie oznacza wcale, że gorsza. Wręcz przeciwnie – ja wolę Kwiatkowską niż brutalizm, ocierający się czasem o groteskę, Krajewskiego. Na miłe popołudnie lepszy jest smooth criminal niż Wagner. Choć to oczywiście rzecz gustu.

W powieści Kwiatkowskiej, mimo szkarłatu w tytule, znacznie więcej jest śledztwa oraz pomniejszych intryg, niż straszliwych mordów. Fabuła snuje się dość wolno, ale w świecie przedstawionym, który opisuje Kwiatkowska, nie wypada, by było inaczej. W najgorszych nawet okolicznościach bohaterowie jedzą coś dobrego, a narrator bardzo przyjemnie to opisuje. Znajduje też autorka czas na aluzje literackie (niektóre zbyt może oczywiste, ale umówmy się, że kryminały czytają nie tylko poloniści ;)).

Intryga zawiązana jest wokół ślubu w wielkopolskim dworze Jeziory w roku 1900 i poszukiwań skarbu pozostawionego przez pomysłowego dziadka. Dokonać tego – jak wszyscy zakładają – ma oczywiście Jan. Poznajemy szereg interesujących i w większości pozytywnych postaci – właściciela dworu z obsesją unowocześniania i zmieniania produkcji rolnej, jego żonę, także z obsesją, ale wydania córki za mąż. Jest i sama córka, piękna Helena, wyjątkowo udana jak na dziecię ekscentrycznego stadła (no, trochę za bardzo: i piękna, i mądra, i wrażliwa, i patriotycznie nastawiona... Mary Sue powiatu poznańskiego po prostu). Jest też i była żona brata i jej anemiczna pasierbica oraz kilka innych, barwnie zarysowanych postaci.

Sam dwór jest w rozscypce, bo właściciele nie mają niestety talentów do gospodarzenia. Grozi im strata majątku, a przede wszystkim – odium zdrajców narodowego interesu, którzy przekazali polską ziemię w niemieckie ręce. Grozi im pan Józef Szulc, zniemczony Polak i spolszczony Niemiec w jednym. I ten właśnie bohater, ku początkowej uldze wielu osób, ginie...

Tu uwaga krytyczna. Historia nadmiernie niestety szeleści papierem w rozmowach bohaterów na temat sytuacji w zaborze pruskim i walki o polskość dworów oraz posiadłości. Czy naprawdę domyślnemu Janowi trzeba wszystko tłumaczyć? Nie zauważył biedak, że Prusacy z rozmysłem starali się wykupić polskie majątki? Przecież Jan Morawski nie jest przybyszem z kosmosu, ale synem „tej ziemi” ;). Oczywiście, tłumaczyć kwestie społeczno-gospodarcze należy czasem czytelnikowi, który nie ma obowiązku znać tych uwarunkowań, ale lepiej byłoby zrobić kilka – o zgrozo, bo przecież niektórzy czytelnicy na ten widok dostają palpitacji - przypisów niż obrażać inteligencję i wiedzę głównego bohatera.

Ostatnia rzecz, z serii „okiem polonistki”. Kwaitkowska posługuje się ładną i elegancką polszczyzną, której zazdrościć jej mogą bardziej popularni autorzy kryminałów. I nie chodzi tu wcale o to, że konwencja retro wymaga pewnej stylizacji, bo tej wbrew pozorom, prócz elementów gwarowych, nie jest wcale tak wiele. Język narratora zwyczajnie nie przeszkadza w odbiorze historii, a to w świecie literatury kryminalnej rzadka zaleta. Tak się składa, że ostatnio czytałam także powieść Katarzyny Bondy („królowej polskiego kryminału” ), pełną przykładów nieporadnego używania polszczyzny.

Kilka uwag krytycznych nie zmienia pozytywnej oceny książki Kwiatkowskiej Zdecydowanie warto ją przeczytać, jeśli szukacie kryminału na poziomie. A Znakowi należą się gratulacje za zgrabne wpisanie się w konwencję zaproponowaną przez autorkę (nie tylko wierzchem okładki – zajrzyjcie do środka!). Mam więc nadzieję, że Jan i jego wierny kamerdyner powrócą w kolejnej interesującej historii. Czekam. I pewnie nie ja jedna :).


PS. Jeśli ktoś nie pamięta tej piosenki...https://www.youtube.com/watch?v=h_D3VFfhvs4


Katarzyna Kwiatkowska
Zbrodnia w szkarłacie
Znak 2015


niedziela, 20 września 2015

Konkurs ze zbrodnią...

Ponieważ chciałabym rozpropagować wieść o blogu ;), zapraszam do udziału w konkursie na moim fb Retrobiblioteka Wygrać można "Zbrodnię w szkarłacie" Katarzyny Kwiatkowskiej - ciekawy kryminał retro.


Co trzeba zrobić? Polubić stronę na fb, udostępnić post i wyrazić chęć otrzymania książki. Tak, następne konkursy będą trudniejsze ;). Na zgłoszenia czekam do następnej niedzieli, a potem maszyna losująca pójdzie w ruch :).

Molly, spirytyzm i PR w stylu retro

Rhys Bowen to znana już pisarka pochodzenia angielskiego mieszkająca w Stanach. Posługuje się pseudonimem, co częste w przypadku autorów kryminałów starszej daty (kiedyś to było zrozumiałe, dziś zastanawiać się raczej można, czy wydawanie literatury tego typu jest jeszcze dla kogoś powodem do najmniejszego choćby zawstydzenia).

Książka Pieniądze to nie wszystko jest kolejną częścią przygód Molly Murphy, rudowłosej Irlandki, która uciekając przed więzieniem trafia do Nowego Jorku z początku XX wieku. Poprzednie części cieszyły się powodzeniem, z czego wniosek, że Molly wróci. Rhys Bowen wypracowała sobie pewien schemat i proporcje, które dobrze się sprawdzają w literaturze kryminalnej – bohaterka jest outsiderką (jako kobieta-detektyw) z barwną przeszłością i trudnościami w dostosowaniu się do społecznych oczekiwań. Jednocześnie jest ładna i trochę naiwna, co niestety nie przystoi detektywowi i co sprawia, że trudno tak do końca brać ją na poważnie. Ta ostatnia cecha jest dla mnie najbardziej irytująca, bo przejawia się głównie tym, iż bohaterka chodzi po zmaskulizowanym świecie zbrodni i kary dziwiąc się cały czas, że jako kobiecie czegoś jej nie wolno (być detektywem, chodzić bez spódnicy – aaa!, chodzić samej po nocach etc.). Nie zrozumcie mnie źle – ja także uważam, że kobieta ma prawo do tych wszystkich rzeczy, ale bohaterka podobno żyje na początku ubiegłego stulecia i nie powinna być obdarzona świadomością działaczki Feminoteki. Rozumiem, że jej się ta dyskryminacja kobiet nie podoba. Ale że nieustannie dziwi i oburza? Przeżyła w tym świecie dwadzieścia kilka lat, więc zdziwienie... dziwi. To zdecydowanie strata energii, którą lepiej byłoby przeznaczyć na rozwikłanie zagadki kryminalnej, zamiast bawić się w genderową krytykę stosunków społecznych .

Na szczęście sam zagadka jest interesująca i angażuje czytelnika emocjonalnie – rzecz w odnalezieniu porywacza i mordercy małego chłopczyka. Dziecko było synem nowojorskiego senatora, wkraczamy więc także w świat wielkiej polityki – tak samo niesympatycznej jak ta dzisiejsza. Drugim ważnym wątkiem jest próba demaskacji rodzeństwa spirytystek, które wykorzystując naiwność nieszczęśliwej matki chłopca całkiem przyjemnie żyją na jej koszt. Tu mamy do czynieniem z ciekawym opisami seansów spirytystycznych (plazma wychodząca z ucha i tym podobne atrakcje), co z pewnością zainteresuje wielu czytelników. Cały czas Molly ma też sercowe przygody, a jej relacja z przystojnym nowojorskim policjantem rozwija się... Można nawet powiedzieć, że dochodzi do czegoś na kształt miłosnego spełnienia. Rozwiązania najważniejszej zagadki nie zdradzę, ale mogę napisać, że jest na wskroś nowoczesne i związane z PR-em politycznym. Poważnie :).

Czy polecam tę książkę? Tak, jeśli nie jesteście maniakami prawdy historycznej (zwłaszcza tzw. historii społecznej) i nie przeszkadza Wam, że bohaterka pod tym względem jest nadmiernie unowocześniona. Książkę można czytać w oderwaniu od poprzednich tomów, bo w toku narracji przeszłość bohaterów zostanie przypomniana. Język jest bardzo przystępny, mało w nim elementów stylizacji – literaturoznawca uznałby to pewnie za wadę, ale tym łatwiej śledzić przygody bohaterki. Jeśli ktoś chce więc rozpocząć przygodę z retrokryminałem, perypetie Molly będą dobrym wstępem. Ta książka nie zmieni Waszego życia, ale uprzyjemni kilka wieczorów.



Rhys Bowen, „Pieniądze to nie wszystko”
Tłum. Joanna Orłoś-Supeł
Noir sur Blanc
Warszawa 2015