Jest w Polsce
kilkunastu przynajmniej pisarzy zbyt mało docenionych. I tak jak
twórcy poezji awangardowej lub powieści o dwudziestu punktach
narracyjnych mogą sobie wmawiać, że potomność (albo przynajmniej
koleżeństwo z pisma literackiego) ich doceni, tak twórcy dobrej
literatury popularnej raczej się pocieszać nie mogą, gdy są zbyt
mało popularni. Przecież nie po to piszesz dobry kryminał, by za
pięćdziesiąt lat poświęcił ci uwagę chudy doktorant szukający
tematu na monografię. Docenić i polubić powinni cię czytelnicy.
Teraz. Już.
Takim za mało
znanym i za mało docenianym pisarzem jest moim zdaniem Krzysztof
Beśka. Pochłonęłam trzecią jego powieść (po dwóch „łódzkich”
kryminałach) i uważam, że jest to bardzo sprawny rzemieślnik,
znacznie lepszy od przynajmniej kilku „kryminalistów”, których
ostatnio czytałam (a styczeń upłynął pod znakiem Jodełki,
Puzyńskiej i Guzowskiej – tylko ta ostatnia posługuje się dobrą
polszczyzną, ale z kolei intryga kryminalna… jakby to… no, nie
ma jej, choć nam ją obiecują). Beśka ma poczucie humoru, potrafi
opowiadać historie i zgrabnie wplata różne smaczki „z epoki”.
Nie sili się na „błysk poetyckiej metafory”, ale idę o zakład,
że mógłby, gdyby chciał. Jest jednak świadomy warsztatu autora
literatury popularnej i nie wkracza na takie grząskie obszary.
Teraz o samym
„Autoportrecie z samowarem”. Tym razem Beśka nie pisze
kryminału, a powieść obyczajową z wątkiem kryminalnym, której
akcja toczy się tuż przed i na początku II wojny. Bohaterem jest
maturzysta Antoni, który marzy o karierze aktora, ale najpierw musi
zdać egzamin dojrzałości. Jak się jednak okazuje, są gorsze
termina niż matura. Na przykład sytuacja, gdy twój ojciec trafia
do więzienia, a ty musisz znaleźć sobie pracę i uciec przed
tajemniczymi ludźmi, którzy najchętniej by cię zabili.
Sam Antoni jest
niestety trochę irytującym, naiwnym młodzieńcem, któremu
podejrzanie szybko „oddają się” (pozostajemy w konwencji)
napotkane kobiety. Można nawet pomyśleć, że to raczej emanacja
marzeń maturzysty, a nie uczciwe zwroty fabularne :). Bohater
wędruje po Warszawie i Polsce, a my mamy szansę wraz z nim poznać
na przykład przestępczy półświatek, trupę teatralną i
nieprzyjemnych typów z ONR.
Wielką wartością
powieści jest świetnie odmalowane tło historyczne. Dużo radości
(ot, perwersja) sprawiły mi retrospekcje ukazujące rewolucję
bolszewicką oraz postać artysty wzorowanego/stylizowanego/bliskiego
Witkacemu. Kto czytał choćby listy Witkacego do żony, znajdzie tu
szereg budzących erudycyjną satysfakcję odniesień. Kto nie czytał
i niewiele wie o Witkacym, pozna po prostu interesującą postać
literacką.
Podoba mi się też nienachalne i niewulgarne poczucie humoru autora. Dowodzi on na przykład, że można ze smakiem opisać dom publiczny, kończąc tę scenę naprawdę mistrzowskim nawiązaniem do starej prawdy o tym, że Polak i Węgier to dwa bratanki
A skąd moje
tytułowe „wątpliwości”? Są ogólne, mam je od dawna, a
ostatnia lektura tylko je pogłębiła. W Polsce rynek książki jest
na tyle płytki, że ambitniejsza literatura popularna ma małe
szanse przebicia. Z jednej strony różne Katarzyny Michalak, z
drugiej literatura grantowa. W środku jest bardzo mało miejsca. A
proza Beśki jest lepsza literacko niż wiele książek wydawanych
pod hasłem „ambitny autor diagnozuje polską rzeczywistość”
(jak choćby ostatni Twardoch, czyli jego profil facebookowy na
papierze). Bierze się to pewnie z małej liczby wykształconych osób
czytających dla przyjemności, a nie dla mody/szpanu/ambicji.
Dostarcza się więc produkt bez redakcji i korekty dla rozmaitych
„fanów” oraz knigi w twardych okładkach dla słuchaczy radiowej
Dwójki. A niegłupio rozwija właśnie „środek” - gdy czyta się
dobrze, czytelnik dowiaduje się czegoś o świecie, ale nie przeżywa
ataków transcendencji.
Czyli apel na
koniec: czytajcie książki Beśki, bo środek jest najważniejszy!
Krzysztof Beśka
"Autoportret z samowarem"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz