Przeczytałam
książkę, która ma prawie same (prawie, bo zawsze znajdzie się
przypadkowy bloger/przypadkowa blogerka z pretensją, że „to nie
saga rodzinna”) pozytywne i entuzjastyczne recenzje. I nie
pozostaje nic innego, jak tylko się do tych recenzji przyłączyć.
Elene Ferrante poznałam dzięki entuzjastycznemu artykułowi
Krzysztofa Cieślika w „Rzeczpospolitej”, a że ufam jego
gustowi, to „Genialna przyjaciółka” wskoczyła na mój czytnik.
O
samej autorce wiemy głównie to, że pragnie pozostać anonimowa, a
jej książki są często ekranizowane we Włoszech. „Genialna
przyjaciółka” to książka pierwsza z cyklu. Zaczyna się jak
dobry kryminał (zniknięcie), potem przeradza w powieść
realistyczną. Obserwujemy dorastanie dwóch dziewczynek – Eleny
(nieprzypadkowo noszącej imię to samo, co autorka) i Lili. Druga z
nich obdarzona jest wielkimi zdolnościami i wybitnym intelektem oraz
czymś na kształt charyzmy. Można się zastanawiać, na ile te
cechy są „obiektywne” (jak na powieściowy „świat
przedstawiony”, oczywiście), a w jakim stopniu taki wizerunek wynika z obserwowania Lili oczami podziwiającej ją
przyjaciółki. Rzecz wyjaśni się zapewne w dalszych częściach
cyklu.
Akcja
toczy się w Neapolu, w biednej dzielnicy, której mieszkańcy
przywodzą trochę na myśl włoski kinowy realizm kina lat
pięćdziesiątych. Skojarzenie w dużej mierze słuszne
chronologicznie, choć im bardziej nasze dwie główne bohaterki
dorastają, tym mniej w całej historii magii, a więcej realizmu. I
brutalności, której stopień jest wręcz zaskakujący dla kogoś,
komu „włoski temperament” kojarzy się z rzucaniem talerzami w
małżonka, który zawsze zdąży się uchylić. W powieści Ferrante
mamy do czynienia z prawdziwą brutalnością w stosunkach
rodzinnych, a zwłaszcza damsko-męskich. Język przemocy bywa
jedynym rozumianym i całkowicie oczywistym, na tyle, że z jej
stosowania nie czyni się często nawet zarzutu. Narratorka,
obserwując własną historię z perspektywy czasu, podkreśla swoją
świadomość, że choć była ona zła, to nawet najlepsi rodzice i
najbardziej uczuciowi kochankowie nie potrafili (w tym czasie?)
znaleźć języka lepszego.
Niewiele
w tej powieści „słonecznej Italii”, nie dajcie się też nabrać
na okładkę w stylu „kobiece czytadło z Prószyńskiego”.
Wydawca (Sonia Draga) zrobił niestety tej powieści krzywdę i,
podejrzewam, może ona nie trafić do „swoich” czytelników, a to osób poszukujących sag rodzinnych czy "historii kobiecej przyjaźni". Okładka kłamie. To
świat brzydoty i biedy, od której obie bohaterki próbują uciec –
jedna za pomocą wykształcenia, druga dzięki małżeństwu z „dobrą
partią”. Uda się, czy się nie uda? I czy ucieczka przed własnymi
korzeniami może zakończyć się sukcesem, skoro biedna dzielnica z
dzieciństwa zawsze w nas zostanie? Sprawdzam dalej i czytam
„Historię nowego nazwiska”.
Co do okładki zgoda, ale Ferrante jest genialna!!!
OdpowiedzUsuń