„Silva rerum” to jedna z tych książek, które aktualnie wypada znać. Jej wydanie poprzedzono dużą akcją promocyjną, w której powtarzają się hasła typu „litewski Marquez”, „litewska Tokarczuk” i tym podobne marketingowe frazesy, z których nic konkretnego nie wynika. Ale rozumiem – mus to mus, nikt prawie nie znał dotąd w Polsce Kristiny Sabaliauskaitė, a jakoś trzeba było ją Polakom zaprezentować. Mam tylko nadzieję, ze kolejne powieści autorki będą reklamowane po prostu jako dobra literatura, a nie jako litewskie odpowiedzi na coś tam. Autorka nie jest Marquezem i nie jest Tokarczuk, ma swoje – owszem, trudne do wymówienia – nazwisko, które powinniśmy zapamiętać. Bo warto.
Akcja „Silva rerum” toczy się w drugiej połowie XVII wieku na Wileńczyźnie i Żmudzi. Książka opisuje przede wszystkim losy polskiej (spolonizowanej?) szlachty, rodziny Narwojszów. Nie są to magnaci, ale i nie biedota szlachecka. Ich prowincjonalny dwór jawi się arkadyjsko – wśród bujnej przyrody mieszka cnotliwa rodzina pielęgnująca tradycje i rodowe wartości, a jednocześnie szanująca rozum oraz wykształcenie. Po tym wstępie można oczekiwać czegoś na kształt „dekonstrukcji mitu Kresów” i tego, że Narwojszowie okażą się zbereźnikami i prymitywami w wolnych chwilach bijącymi litewskich chłopów. Otóż nie. Owszem, tradycja szlachecka w „Silva rerum” miewa także negatywne aspekty, ale o żadnej dekonstrukcji mowy tu nie ma. Sabaliauskaitė buduje za to specyficzny mit szlachecki, na który składa się tradycja zarówno polska, jak i litewska, obie przefiltrowane przez specyfikę baroku.
Narwojszowie są dziećmi swojej epoki – z jej dylematami rozumu i wiary, grzechu i zbawienia, cielesności i materii. A jednocześnie są żywi – dzięki unikaniu nadmiernej stylizacji w dialogach autorka (i jej tłumaczka, oczywiście) pozwala nam uwierzyć w uczucia i refleksje swoich bohaterów. To odważny zabieg – narrator posługuje się frazą, owszem, bogatą i bujną, ale bynajmniej nie w stylu Paska czy nawet Sienkiewicza, czego mógłby się spodziewać współczesny czytelnik. Język jest lekko muśnięty stylizacją. I choć na początku mnie to irytowało („nie, no naprawdę ten litewski sołtys mówi jak drobny urzędnik z międzywojnia?”), z biegiem lektury uznałam, że to zabieg słuszny. Nie ma dzięki niemu specyficznej „szyby” przez którą oglądamy często bohaterów książek historycznych, myśląc, że owszem, ciekawe, ale to tylko taki ruchomy obrazek, a nie żywi ludzie i ich losy.
Zaletą powieści jest oczywiście także tło obyczajowe – zwłaszcza, że autorka przedstawia epokę, którą większość Polaków zna przez pryzmat Trylogii. Na drugim planie przewijają się prawdziwe postaci i kilka, jak sądzę, „posklejanych” z cech różnych historycznych bohaterów. Myślę, że wydawnictwo mogło postarać się bardziej o „doprzypisowanie” pewnych fragmentów, bo ewidentnie zbyt skromne są odredakcyjne informacje. Nie wiem, dlaczego? By nie onieśmielać czytelnika erudycją? A właściwie czemu? Skoro już sięgnął po powieść historyczną?
Przeczytałam już w kilku recenzjach, że „Silva rerum” to opowieść o Wilnie jako mieście palimpsestowym. Jest ono podobno równoprawnym bohaterem powieści. Może i tak, ale we mnie większe zainteresowanie wzbudziły fragmenty rozgrywające się w wiejskim dworze. Autorka przepięknie opisuje rytm życia majątku ziemskiego – tysiące drobnych spraw, którymi trzeba się zająć, by równowaga świata została zachowana. Każda z osobna zdaje się mało ważna, razem jednak tworzą „silva rerum” naszego życia, z rzadka przerywane wzniosłymi rozmyślaniami i dalekimi tęsknotami.
Budzimy się potem nagle, jak Elżbieta i Jan Maciej po odejściu dzieci z domu, gdy okazuje się, że jesteśmy pod koniec życia z tysiącem nieprzemyślanych spraw i poczuciem dokonania złych wyborów. Nawet, gdy jak Narwojszowie dokonywaliśmy zdecydowanie częściej tych dobrych. Sabaliauskaitė opisuje życie w najbardziej barokowy z możliwych sposobów – rozpięte między rodzeniem się a umieraniem (a może umieraniem i rodzeniem? Zapytałby choćby taki Sęp Szarzyński), zamiataniem kurzy i obstalowaniem nowej sukni a przeczuciem nieuchronnej klęski, jaką zawsze jest śmierć. Krzątanie się i wykonywanie swoich obowiązków nie ochroni nas przed nią, ale czy mamy prawo porzucić życie, uciec przed nim tylko dlatego, że spodziewamy się pustki? Takie pytanie o sens zadają sobie wszyscy Narwojszowie, choć każde w innym momencie swych losów. Każde też decyduje się jednak na życie, na aktywność z góry skazaną na niepowodzenie. Patrzą w oczy swojemu Bazyliszkowi. Czy może być coś bardziej barokowego? Chyba nie.
"Silva rerum"
Tłum. Izabela Korybut-Daszkiewicz
Znak, Kraków 2015